Być w drodze to miłe uczucie. Na wakacjach w naszym wydaniu to stan naturalny i stały. Rzadko zatrzymujemy się w jednym miejscu dłużej niż na jedną noc. Czasem sama się dziwię, jak to możliwe, tak łatwo przejść od osiadłego do koczowniczego trybu życia? Taki cygański model skutecznie uwalnia od problemów - ciągle nowe wrażenia, skupienie się na tym, by jak najwięcej zobaczyć, znaleźć nocleg, coś zjeść, jakoś się dogadać z miejscowymi - powoduje, że żyje się dniem dzisiejszym. Nie ma czasu ani na rozważanie tego co było, ani na snucie planów na przyszłość.
Mieliśmy jechać do Kosowa, ale wszyscy w Serbii i Czarnogórze mówili: „Nie iditie w Kosovo!”, „Kosovo – ne!” Najpierw nie przejmowaliśmy się tymi radami, ale później komunikat MSW przestrzegający przed niebezpieczeństwem zrobił swoje -postanowiliśmy pojechać zamiast do Kosowa do Albanii.
Albania jest niewielka, trochę mniejsza od Belgii – ok 29 tys. km2. Z Podgoricy do Sarandy na riwierze albańskiej jest ok. 400 km. Co to dla nas? Akurat porcja na jeden dzień.
Nie wzięliśmy jednak pod uwagę dwóch rzeczy – albańskich dróg i gór. To one nas tego dnia pokonały i zmusiły do zmiany planów.
Najpierw, zaraz po przejechaniu granicy, okazało się, że droga jest w budowie. 35 km szutru pylącego białym gipsowym pyłem, pełnego dziur i rozmaitych niespodzianek ochłodziło nasz zapał. Potem było nieźle – płaska, niezła droga do Tirany.
Jechaliśmy też osobliwą autostradą. Co jakiś czas był znak – koniec autostrady, za nim rondo z możliwością wjazdu z innych kierunków i znów znak, że jesteśmy na autostradzie. Z „autostrady” albańskiej można więc zjechać do sklepu przy drodze, zatrzymać się na poboczu, jechać po niej rowerem lub konnym wozem. Bywało różnie. Bez ostrzeżenia asfalt urywał się i zaczynało kilkadziesiąt, kilkaset metrów nawierzchni szutrowej. Potem nagle asfalt się jak gdyby nigdy nic pojawiał i znów było wszystko w porządku, do czasu kiedy dostrzegaliśmy dziurę w jezdni lub wystające wyloty studzienek kanalizacyjnych.
Od Vlore zaczęły się góry i niekończące się serpentyny. Widzieliśmy z drogi turkusowe Morze Jońskie, ale nie mogliśmy do niego dojechać. Po 2 godzinach stromych podjazdów, ostrych zakrętów - poddaliśmy się. Zrezygnowaliśmy z marzeń o zacisznej zatoce. Zatrzymaliśmy się w przydrożnym hotelu gdzieś w górach między Vlorą a Sarandą. Doświadczyliśmy na własnej skórze zimnej wody i trzykrotnego wyłączania prądu w jeden wieczór – to taka albańska osobliwość.