Rezerwujemy telefonicznie bilety na prom. Są tylko na 6.00.
Wyruszamy o 9.45. 10 stopni C. Pochmurno. Zwiedzamy muzeum wikingów w Berg. Czuję się tam nieco podobnie jak w Biskupinie. Taka historyczna scenografia, ale pobudza wyobraźnię, więc warto. Wokół zielona górzysta panorama. W południe wychodzi słońce i świeci pięknie przez cały czas, ale mimo to temperatura waha się między 12 a 15oC. Zatrzymujemy się na prawie wszystkich parkingach. Bardzo oryginalnie zaaranżowana przestrzeń na punktach widokowych, a widoki z nich jeszcze piękniejsze. Jest doskonałe światło, robimy mnóstwo zdjęć. Dużo czasu spędzamy na plaży w Ramberg. Biały piasek, lazur wody, można ulec złudzeniu, że to Karaiby. Wystarczy jednak wychylić nos z samochodu, by wrócić do rzeczywistości, niezwykłej, niepowtarzalnej. Mąż ulega czarowi Lofotów, rzadko widzę go w takim stanie. Malownicze mosty. Jedziemy w kierunku Å .
Zachwycamy się Reine. Cały czas szukam widoków znanych z oglądanych wcześniej w Internecie zdjęć. Są, jeszcze ciekawsze, bo zdjęcia rzadko zatrzymują całe piękno, no chyba, że to zdjęcia Adama Ławnika. Dojeżdżamy do Å i spacerujemy po osadzie. Nie od razu wpadam w zachwyt, trzeba czasu, by dotrzeć tam, gdzie najciekawiej, usiąść, wsłuchać się w płacz mew. Na Vestvagoy wybieramy mało uczęszczaną drogę południowo-wschodnią. Mijamy wielu rowerzystów, spacerujące owce, zanurzamy się dosłownie w kwiecistej łące, obserwujemy jakiegoś nieznanego nam z nazwy ptaka. Jest cudownie fantastyczne kształty gór, dywany kwiatów.
Pogoda do wieczora piękna, tak piękna, że mąż chce o północy jechać obserwować słońce nad oceanem. Względy praktyczne, tzn. pobudka o 4.30, by zdążyć na prom i 400 km do przejechania następnego dnia, zmuszają nas do rezygnacji z tego pomysłu.