Wcześnie rano ruszamy na południe. Jedziemy drogą wzdłuż morza przez Malko Tarnovo 372 km. Droga na początku męcząca, dziurawa nawierzchnia, dużo zakrętów. Przejście graniczne nas wzruszyło do łez. Na bezludziu pod jabłonką siedziało 2 celników z laptopem. Obok stał jakiś samochód-gruchot.
W Turcji w każdej miejscowości meczet. Na parkingach bałagan. Autostradą jedzie wielu Turków w samochodach z niemiecką rejestracją. Jeden z kierowców śpi leżąc na trawie. Jest przykryty kołdrą. Wygląda to zabawnie.
Zbliżamy się do Stambułu. Nie liczyliśmy, że będzie łatwo. Ciągły pisk klaksonów, jezdnia 6-8 pasmowa, bez pasów dzielących, każdy jedzie jak chce. Skręcamy na Sultanahmet. Ulice wznoszą się i opadają, są przeważnie jednokierunkowe. Nie możemy odczytać nazw ulic, są miniaturowej wielkości. Zatrzymujemy się w pierwszym możliwym miejscu. Zapytany policjant tłumaczy, że to już niedaleko, pokazuje jak jechać. Kiedy dojeżdżamy do hotelu ALBION, czeka na nas boy i przejmuje kluczyki od samochodu. Hotel ma niewielki i wąski parking i tylko on jakoś z upychaniem na nim samochodów sobie radzi. Hotel jest bardzo blisko Hagia Sofia, Błękitnego Meczetu, Bazyliki Cystern i Topkapi. To jego jedyna zaleta. Pokój ciasny, wystrój staromodny, a łazienka wielkością przypomina lodówkę. W dodatku winda akurat się zepsuła, podobnie jak telewizor w pokoju, a lodówka gdzies się zapodziała. Mam ochotę uciec, ale mąż już ma dość jazdy po stambulskich ulicach i marzy o odpoczynku a nie o użeraniu się z obsługą o zwrot wpłaconych pieniędzy. Udaje nam się jednak skłonić obsługę do działania. Przynoszą nam lodówkę, wymieniają telewizor i obiecują, że winda będzie już jutro sprawna. Zostajemy.
Wychodzimy na miasto. Pierwsze kroki kierujemy w stronę Hagii Sofii, która była największym kościołem, potem meczetem, a teraz jest muzeum, w którym chrześcijańskie symbole przeplatają się z islamskimi elementami wystroju.
Przed wejściem atakują nas różni ludzie, chcą nam sprzedać przewodniki, oferują usługi. Jeden mówiący po polsku chce nas obwieźć po mieście. Tak będzie cały czas hałaśliwe nagabywanie jest częścią klimatu tego miasta. Następnie przez piękny skwer z fontanną dochodzimy do Błękitnego meczetu. Zdejmujemy buty, ramiona i głowę zasłaniamy chustami i wchodzimy. W powietrzu unosi się zapach spoconych stóp, ale jest przepięknie.
Potem spacer po hipodromie i odpoczynek na przepięknym skwerze między tymi dwiema wspaniałymi budowlami. Podziwiamy architekturę i obserwujemy egzotycznych przechodniów. Wszystkie kobiety noszą chust szczelnie okrywające włosy i szyję, sięgający kostek lekki, jednokolorowy płaszcz, a pod spodem długie spodnie. Odsłonięta jest tylko twarz i dłonie. Nie wyglądają na spocone, nie wyglądają na umęczone. Sprawiają wrażenie spokojnych i zadowolonych, często się uśmiechają. Widzimy tam też kilku Małych Princów - wygląda to zabawnie i zagadkowo. Najciekawsze jednak jest to, że między turystami uwijają się jak w ukropie dwaj sprzedawcy herbaty. niosą na "srebrnej" tacy małe filiżanki i każdemu proponują czaj, czaj. Powtarzają to słowo tak często, że staje się częścią niezwykłej melodii tego miejsca. Wielkie jest nasze zdziwienie, kiedy jeden z nich wchodzi w krzaki za naszą ławką. Okazuje się, że ma tam duży termos, nalewa herbaty i znów krąży po okolicznych ścieżkach. W krzakach stoi tylko wielki termos. Naczynia nie są jednorazowe! Po długim seansie pt. "Samo życie" wracamy do hotelu pełni różnorodnych wrażeń.