Kiedy pod wieczór dotarliśmy do Szegedu na nocleg, w miejscu, do którego nie mieliśmy już złudzeń coś nas jednak zaskoczyło. Była to ulewa. Domki z lat 70-tych nie potrafiły się oprzeć deszczówce i całą noc komuś kapało na nos. Musieliśmy wstawać i przesuwać nasz dobytek. Rano w lampie podwieszanej do sufitu zebrało się tyle wody, że mogła spaść na podłogę, o zwarciu nie wspomnę, więc zdegustowani do reszty zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Padało jeszcze w Czechach i trochę w Polsce. Była to więc jazda bez żadnych atrakcji. 935 km i kiepska pogoda.