LUBENICE – to niewielka wioska położona na zachodnim wybrzeżu wyspy Cres, która przyciąga rzesze turystów. Położona jest na klifie na wysokości 378 m n.p.m. Ma zaledwie 40 domów, 14 mieszkańców i około 4000 lat historii. Widoki na okolice naprawdę niezwykłe. Średnia wieku waha się tu w okolicy 70 lat. Lubenice jest najstarszym, najbardziej odludnym i zarazem jednym z najpiękniejszych miejsc na Cresie. Cywilizacja dotarła tu całkiem niedawno: elektryczność w 1969 roku a bieżąca woda dopiero w 2001. Do miasta wiedzie wąska asfaltowa droga osłonięta po obu stronach prowizorycznymi murkami ułożonymi z kamieni (gromače). W sezonie droga ta jest dużym wyzwaniem dla kierowców. Samochód trzeba zostawić na małym parkingu przy wjeździe do miasteczka. Przy parkingu jest zejście na dziką plażę Sveti Ivan, która znajduje się na liście dziesięciu najlepszych dzikich plaż w Chorwacji.
Droga trwa około 45 min, powrót godzinę - tak wyczytaliśmy w jakiejś relacji. W rzeczywistości było trochę trudniej. Marsz po nagrodę, którą była kąpiel w krystalicznie czystej szmaragdowej wodzie, trwała w naszym przypadku godzinę, powrót około półtorej. Na miejscu okazało się, że to, co na pocztówce wyglądało jak piasek, to były płaskie białe kamyki. Po dwugodzinnym pławieniu się w morzu i odpoczynku na plaży dotarliśmy nieźle utrudzeni do tego dziwnego miasteczka na klifie. Cały czas nurtowała mnie myśl, co skłoniło ludzi do osiedlenia sie w tak dziwnym miejscu. Do morza jak widać daleko, choć z miasta pięknie je widać. Wokół sucha skalista pustynia - skąpa roślinność - trochę drzew figowych i oliwnych i to wszystko. Z czego oni się utrzymywali?
Twierdza zbudowana tutaj w czasach rzymskich zwana była Hibernicia. W średniowieczu Lubenice były ważną osadą służącą za punkt obserwacyjny. Częściowo zachowały się mury obronne otaczające osadę, gotycki kościół św. Antoniego z XV w. przy ryneczku i - poza murami - kościół św. Mikołaja z XIV-XV w. Przez wioskę prowadzą dwie brukowane, wąziutkie uliczki, wzdłuż nich stoją niskie kamienne domki obsadzone figowcami, przy nich cysterny na wodę. Domostwa są w większości opuszczone, w nielicznych mieszkają staruszkowie - w sumie 24 osoby. Kiedy snuliśmy się między szarymi domkami usłyszałam wołanie. Czarno ubrana staruszka proponowała mi figi. Przyniosła je z wnętrza swojego szarego domu na talerzu i wsypała je w torebkę po cukrze. Smak owoców był niepowtarzalny, cena również nie miała sobie równych.
Zajadając figi ruszyliśmy w drogę powrotną. Była godzina 15.10. Kiedy wyjeżdżaliśmy z parkingu na nasze miejsce czekało w kolejce kilka samochodów. Dobrze że przyjechaliśmy rano.
Jadąc przez suchy skalisty Cres nie mogliśmy się nadziwić, że dwie bliźniacze wyspy są tak odmienne.
Wracając na nasz zielony Losinj przejechaliśmy obok wielkiego Vranskiego słodkowodnego jeziora. Dostęp do niego jest trudny, o ile wogóle możliwy, ponieważ jest ono jedynym źródłem zaopatrzenia w wodę dla obydwu wysp.