W nocy leje. Nasza łąka jest mokra jak gąbka, a fiord zasłoniły mgły, czy chmury. W każdym razie niezwykły widok z naszego tarasu zniknął. Miny nam zrzedły. Wyruszamy dopiero o 10. Jedziemy na Stryn. Wjeżdżamy coraz wyżej, ale nie odwracamy się za siebie, bo i tak nic nie widać. Mijamy drogę na Dalsnibbę. Nie wjeżdżamy, bo po co? Gdzieniegdzie odsłaniają się fragmenty niezwykłych skał. Ponieważ przy tej pogodzie nie ma sensu wchodzić na lodowiec (myśleliśmy o Briksdalbreen), zawracamy w stronę Grotli. Chcemy skoro nic nie widać wybrać krótszą drogę. Przez przypadek znajdujemy się na Strynfjell. Jedziemy wolno 30/h. Momentami jest taka mgła, że nic nie widać. Zatrzymujemy się często i czekamy, aż wiatr rozwieje mgłę na tyle, by przez dziurkę od klucza zobaczyć cokolwiek. A widoki zapierają dech w piersiach! Jest tylko 9 oC. potężne rumowiska skalne, huk wodospadów. Mijamy górną stację wyciągu krzesełkowego, potem Strynsommerskisenter przy widoczności może 20 m. Na poboczach dużo śniegu zabarwionego na różowo. Z prawej strony jezioro, niezwykle długie, płaskowyż, krajobraz księżycowy. W zagłębieniach małe jeziorka, roślinność uboga.
Mgła unosi się nieco. Co za ulga! Jedziemy dość długo szutrową drogą. Z Grottli pędzimy w dół. Przestaje padać. Wjeżdżamy w dolinę w tatrzańskim stylu, tylko rzeka Otta taka błękitna. Zatrzymujemy się w Lom, zwiedzamy nasz pierwszy stavkirke. Robimy zakupy. Wychodzi słońce. Jest 17 oC. Widoczność wspaniała. Ach, ta Norwegia. Jaka zmienna!