Jest niedziela. O ósmej wyruszamy. Boy podstawia samochód (jedyny luksus w tym hotelu). Na ulicach pusto. Stajemy jeszcze raz pomiędzy Hagią Sofią a bramą do Topkapi i w blasku poranka w spokoju, bo handlarzy ani turystów jeszcze nie ma, żegnamy się z tym cudownym miejscem, gdzie zderzył się świat chrześcijański z islamem. Mimo dogodnych warunków coś poplątaliśmy i jedziemy w przeciwną stronę. To była miła pomyłka. Przejeżdżamy pod akweduktem Walensa. Ta wielka budowla z 378 roku służyła do transportu wody z Lasu Belgradzkiego (Belgrad Ormani 20 km na północ od Stambułu). Przejeżdżamy przez cieśninę Złoty Róg mostem Atatürka. Zatrzymujemy się dopiero po drugiej stronie i podziwiamy starą część Stambułu najeżoną minaretami.
Jedziemy przez Edirne, Płovdiv, omijamy Sofię, bo naszym celem jest kolejne magiczne miejsce - bułgarska Częstochowa - klasztor Riła w wysokich górach o tej samej nazwie.
Rilski monastyr ok. 120 km na południe od Sofii, jest ważnym symbolem bułgarskiego oporu przeciwko tureckiej okupacji, a także symbolem odrodzenia narodowego w XVIII i XIX wieku. Leżący na wysokości 1100 m n.p.m. monastyr został założony w X w przez pustelnika Iwana z Riły. Od 1983 r. na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Nie mamy rezerwacji, mamy nadzieję, że coś się znajdzie i to w klasztornej celi. Sympatyczny mnich-filozof zanim załatwi z nami formalności będzie długo wymieniał poglądy. Nareszcie przydaje się mój rosyjski. Mnich też mówi po rosyjsku. Porównujemy katolicyzm i prawosławie, rozmawiamy o życiu w rilskim monastyrze, o rodzinie. Jest ok. 19. Otrzymujemy 3 osobowy pokój, w którym jedyne sprzęty to prymitywne łóżka i stolik, 2 proste krzesła. Mamy też "łazienkę".
O możliwości noclegu dowiedziałam się ze str. http://www.rilamonastery.pmg-blg.com/.
Rano o szóstej klasztorny dzwon budzi na mszę. O 6.30 mnich obchodzi cerkiew postukując drewnianym młoteczkiem w długą deskę. Wstaję, mimo że fatalnie się czuję. Nie pomógł wyciskany przez męża syrop z cebuli. Mąż i córka jeszcze śpią.
W cerkwi około 10 osób (turystów oprócz nas było w tym czasie kilku). Cerkiew piękna, ale nabożeństwo toczy się w większości za złotymi wrotami, czyli poza zasięgiem wzroku wiernych. Kilka razy wszyscy duchowni wychodzą zataczają krąg, śpiewają, błogosławią, kadzą.
Nie dotrwałam do końca. Zauważyłam, że dwóch mnichów też, raz jeden, raz drugi co jakiś czas wychodzili z cerkwi, po jakimś czasie wracali. Wyszłam i ja. Położyłam się jeszcze do łóżka i pospałam godzinę. Po śniadaniu obejrzeliśmy klasztor jeszcze raz wchodząc to tu, to tam i pojechaliśmy w dolinę. Pochodziliśmy, podziwiając ostre granie Maliowicy i innych ponad dwutysięczników. Wyruszyliśmy w góry na szlak prowadzący do pustelni Iwana Rylskiego.
Po powrocie po prostu jesteśmy w tym niezwykłym klasztorze, w którym nikt się nie spieszy. Jeden mnich melancholijnie wodząc oczami popija piwo, leżąc na ławce!
Snujemy się jak leniwe koty. Skoro jest tak pięknie, to po co stąd wychodzić? Przenoszę się tylko co jakiś czas w inne miejsce, by równomiernie wchłonąć tę niezwykłą i nieporównywalną z niczym całość.
Mąż z córką muszą jednak coś zdobywać, odkrywać, więc wychodzą poza mury klasztoru i docierają na niedostępny, ukryty za kamiennym ogrodzeniem ponury klasztorny cmentarz, przechodzą po rozpadającym się mostku, wychodzą wyżej, aby uwiecznić klasztor z góry. Wieczorem chodzimy po skrzypiącej podłodze na krużgankach i odkrywamy coraz ciekawsze detale i widoki.
Musicie kiedyś tu przyjechać!