Jest już około pólnocy kiedy, na szczęście bez problemu znajdujemy miejsce w pierwszym hotelu o swojsko brzmiącej nazwie "Bonsai". W restauracji jest wesele. Nie ma możliwości zjedzenia kolacji. A my mamy tylko paczkę sucharów, tuńczyka w puszce, trochę Fanty i parę łyków wody. Tuńczyka nie można otworzyć, bo nie mamy otwieracza, a sucharków zjeść się nie da przy tej ilości płynów. Wypijamy to, co jest, bierzemy prysznic i mimo głodu zasypiamy natychmiast w olśniewająco białej pościeli.
Rano okazuje się, że po weselu "kuchnia" jeszcze śpi i na śniadanie również nie ma szans.
Zajeżdżamy w inne miejsce. Wiedeńskie parówki i herbata z cytryną smakują wybornie i dalsza podróż mija już bardzo spokojnie.
Po 473 km jesteśmy w domu.
Rozpoczynam kurację i dopiero po tygodniu wracam do zdrowia.
Mimo choroby i zmęczenia uważam jednak bałkańskie wakacje, za niezwykle udane.