Najpierw połowę trasy przejechaliśmy drogą Mardin - Şanlıurfa. Potem odbiliśmy na południe i coraz mniejszymi dróżkami przebijaliśmy się w stronę Harranu. Nawigacja szalała, bo teren uprawy głównie bawełny poprzecinany był siecią kanałów nawadniających i często mieliśmy wrażenie, że wjedziemy komuś na podwórko.
Odtąd bawełna towarzyszyła nam wszędzie. Transporty białego puchu, wyglądający jak szron biały puch przy drogach, zakłady przerabiające ten surowiec. Domy nie wyglądały na biedne, nawet niektóre były okazałe, ale miało się wrażenie, że jesteśmy na końcu świata, zwłaszcza, że czuliśmy się bezradni na licznych rozdrożach. Nic dziwnego, że droga zajęła nam zdecydowanie więcej czasu niż wynikało z Google maps.
W końcu dotarliśmy na miejsce i zaraz przy wjeździe do miasta zatrzymał nas Haldun Turek irakijskiego pochodzenia. Haldun był podobno nauczycielem angielskiego w miejscowej szkole i zaproponował nam że wszystko nam pokaże i o wszystkim opowie. Zaprowadził nas do domów-uli, które należały do jego pradziadka. Jakiś może 11 letni chłopaczek zrobił nam kawę menengic. Posiedzieliśmy w ulu, słuchajac opowieści o biedzie panającej wśród większości wielodzietnych rodzin jego uczniów. W końcu przyszedł czas na gratyfikację dla naszego przewodnika. Daliśmy mu 50 Euro, uważając że to godziwe wynagrodzenie za niespełna godzinną wycieczkę.
Haldun powiedział, że 50 Euro to cena na 1 osobę. Daliśmy mu więc drugą pięćdziesiątkę, czując że znów daliśmy się nabić w butelkę.