Rano jest już po deszczu. Tylko kałuże o nim przypominają.
Rozmawiam po rosyjsku z Łotyszką, która mieszka w Bahrainie i po... polsku z Żydówką z Hajfy z Izraela (urodziła się w Polsce). Obydwie przyjechały do Norwegii, by napatrzeć się na zieleń, obydwie cieszą się z deszczu. Rozmowie z "krajanką" towarzyszy wzruszenie, z obydwu stron zresztą.
Jedziemy piękną Neroydalen, wspinamy się na przełęcz Stalheim i mimo, że to dodatkowy stres dla samochodu zatrzymujemy się na podjeździe kilka razy, żeby przyglądać się okazałym wodospadom i dolinie z coraz większej wysokości.
Przechodzimy przez hol hotelu, na widokowy taras. Jak dobrze, że nie pada! Widoczność jest wspaniała. Mamy w tym roku wielkie szczęście.
Zdjęcie Tvindefossen w przewodniku nie zapowiada wielkiej atrakcji, ale oczom naszym ukazuje się inny niż wszystkie poprzednie, okazały i piękny wodospad. Może tu zasługa wczorajszego deszczu?
Zmierzamy do Bergen. Spieszymy się, bo trasa przed nami długa, nie zatrzymujemy się w Voss. Mnóstwo tuneli. Na ostatnich 30 km przed miastem 12! Statystycznie co 4 km, 1 km pod ziemią. Nie przepadam za tym.
Bergen. Mamy 2 godziny czasu, więc zwiedzamy Mariakirke, chodzimy po Bryggen, kupujemy ryby na targu i jedziemy dalej.